Feminizm oczami kobiety z 1904 roku

Podziel się:
Nie da się przemilczeć wpływu, jaki miały sufrażystki na modę, (chociaż bez I Wojny Światowej pewnie zmiany nie byłyby tak szybkie) dlatego uważam, że temat feminizmu z czystym sumieniem mogę tutaj poruszyć. Bez niego nie nosiłybyśmy spodni.
Lata temu zakupiłam w antykwariacie książkę wydaną w 1904 roku zatytułowaną „Historya rozwoju ruchu kobiecego” autorstwa Lily Braun. Jest to socjologiczna ciekawostka. Jak kobiety postrzegały swoją sytuację i postulaty feministek ponad sto lat temu? Zanim chociażby dostały prawa wyborcze? Zaraz o tym napiszę, jednak najpierw chciałabym krótko opisać mój stosunek do feminizmu, żebyście wiedzieli, z jakiej perspektywy tę książkę oceniam.
Więc tak – nie jestem feministką. Bywam nią w określonych sytuacjach. Mam niezachwiane poczucie własnej wartości i nigdy w życiu nie czułam się gorsza od mężczyzn czy w jakikolwiek sposób dyskryminowana. Może jestem w tym wypadku optymistką, ale nie zauważyłam, żeby w XXI wieku w Polsce istniała jakakolwiek nierówność płci. Dlatego uważam, że w zachodniej Europie feminizm jest raczej zbędny (postulaty zostały osiągnięte), chociaż jeszcze nie do końca dotarł do społeczeństwa. Jest jakby „faktem ignorowanym przez pewne jednostki i grupy”, ale zacietrzewiania nie da się pozbyć głupimi hasłami i, pardon, debilnymi paradami (które przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego).
Ale feministką zdarza mi się być. Kiedy?
-Kiedy kobieta traktowana jest jako obiekt seksualny: reklamy opierające swój przekaz na modelkach w bieliźnie, czy określenie „d*pa”, gibiące się kretynki w teledyskach – to wszystko jest po prostu słabe.
-Kiedy facet nie potrafi dokładnie sprzątnąć czy ugotować, bo nigdy mamusia mu nie kazała takich poniżających rzeczy robić. Dziękuję za takie wychowanie.
-Kiedy reklamy pralek, środków czystości itd. skierowane są wyłącznie do kobiet. Nie jestem niczyją sprzątaczką ani praczką. I nigdy nie będę.
-Kiedy kobiety definiują swoją wartość poprzez posiadanie lub nieposiadanie faceta. Nie lubię dziewczyn, które uważają, że dopiero mąż może dać im pełnie szczęścia, bo bez niego to sobie nie poradzą i społeczeństwo przypnie im łatkę starych panien.
-Kiedy mąż zdradza, a to jego kochanka jest znieważana( w sensie – kobieta jest zawsze winna). Tylko i wyłącznie facet jest winny zdrady, kochanka nic nie zawiniła (można dyskutować nad jej moralnością, ale to nie zmienia faktu, że niczemu winna nie jest).
-Kiedy o bogatej kobiecie padają teksty w stylu „pewnie zarabia mąż” albo „zarabia tyłkiem” itd. Śmiać mi się chcę, bo nie znam ani jednego faceta z jakimiś większymi ambicjami (serio), a dziewczyn znam mnóstwo. Dodatkowo zostałam wychowana przez mamę-właścicielkę firmy i wiecznie bezrobotnego ojca.
Widać więc, że bywam feministką w odpowiedzi na stereotypowe i głupie myślenie ludzi. Ale ludzie mogą myśleć co im się podoba, a fakty są takie jakie są – jako kobieta mogę absolutnie wszystko, niebycie mężczyzną mnie w żaden sposób nie ogranicza.
Należałoby więc walczyć z głupotą, a nie o równouprawnienie.
Nie wspominam tutaj o barbarzyńskich krajach, w których obowiązuje prawo szariatu (Są zacofane, są barbarzyńskie i wciskanie poprawności politycznej tego nie zmieni), ani o innych państwach, do których feminizm nie dotarł. Po pierwsze – na dobrą sprawę nic o tym nie wiem, nie wiem co myślą tamtejsze kobiety, po drugie – nie mam na to wpływu. Chociaż oczywiście uważam, że nie jest to sytuacja dobra i należy ją potępiać.
Poza tym, kobiety i mężczyźni zasadniczo różnią się od siebie, co jest naturalne i piękne. Współczesny feminizm (a raczej feminazizm) próbuje te różnice zatrzeć. Ja nie zamierzam iść do wojska i uwielbiam, gdy facet otwiera mi drzwi, czy po prostu jest szarmancki. To, że nigdy nie będę tak samo silna jak mężczyzna, czy że myślę bardziej emocjonalnie, czy że nie nadaję się na niektóre stanowiska w żaden sposób mi nie uwłacza. Jeśli jakiejś kobiecie tak – to szczerze jej współczuję.

Wydaje mi się, że to właśnie feministki* czują się gorsze od mężczyzn i dlatego walczą, gryzą i drapią jak zapędzone w kąt dzikie zwierzę. To one uważają, że wychowywanie w domu dziecka jest mniej wartościowe niż praca. To one uważają, że bycie nauczycielką/artystką jest gorsze od bycia szefem firmy.

* Pod tym słowem rozumiem współczesne feministki, które walczą o matriarchat i dyskryminację mężczyzn.

Ale dosyć o tym, co myślę ja. Skupmy się na kobiecie żyjącej w 1904 roku.
Zdjęcie użyczone ze strony – blog edukacyjny liceapolskie.pl
Historya rozwoju ruchu kobiecego
Lily Braun opisuje historię ruchu kobiecego (wcześniej pozycji kobiety) od prehistorii po współczesne jej czasy. Pominę tutaj co pisała o poprzednich epokach – nie chcę przepisywać książki. Powiem tylko tyle, że w sumie opis nie różni się zbytnio od tego jak mogłoby zostać to opowiedziane dzisiaj.
Jako jedną z najważniejszych kwestii stawia sprawę robotnic fabrycznych, które pojawiły się na początku XIX* wieku. Przy czym autorka wspomina, że praca dla kobiet była wtedy czymś poniżającym – czuły się zdeklasowane.
Wojny i niepokoje, nędza zmuszały wszystkie warstw do pracy. Jednakże to klasy niższe miały łatwiej, arystokratki były ograniczone przez obyczaje. To one musiały walczyć o równe mężczyźnie miejsce. Kobiety z ludu szły ramię w ramię z fabrycznymi robotnikami. Dlatego ludowy i burżuazyjny feminizm się różniły.
* Z historycznego punku widzenia (nie matematycznego) XIX wiek to okres od wybuchu rewolucji francuskiej do I Wojny Światowej, dlatego opisuję to stulecie jako jej współczesne, poza tym, 1904 rok to dopiero początek XX wieku.
Przedstawicielki klasy wysokiej i średniej były uczone na żony – miały mieć płytką wiedzę ogólną, za to powinny umieć zachowywać się grzecznie, miło, zabawiać rozmową, śpiewać, haftować, być gospodynią, panią domu.
Za wadę uważano rozum i inteligencję u panny z dobrego domu (ponieważ uprzykrzały jej życie i odciągały od domowych obowiązków).
Początek XIX wieku to lata podnoszenia kwestii państwowej edukacji dla kobiet na tym samym poziomie co dla mężczyzn. Stało się to konieczne, ponieważ coraz więcej kobiet po prostu musiało pracować.
Warto tu wspomnieć postać Karoliny Rudolfi, która założyła w Hamburgu szkołę dla dziewcząt. Pisała ona tak:
Była jedną z wielu prekursorek edukacji dla kobiet. Powstawało wiele szkół, które jednak szybko upadały, lub obniżały znacząco poziom. Najczęściej zakładały je kobiety, ale byli też panowie, którzy dostrzegali tę konieczność. Mimo, że postulaty były liczne, do lat dwudziestych XIX wieku nie były realizowane na szczeblu państwowym – jedynie prywatnym.
Co ważne, kobiety z klasy wyższej i średniej były kształcone tylko na nauczycielki. Reszta stanowisk była dla nich zamknięta, co szybko doprowadziło do nadprodukcji tej grupy zawodowej.
W 1835 pierwsza fala kobiet kształconych na równi z mężczyznami starała się o przyjęcie na Harvard. Nie zostały jednak zaakceptowane.
Emilia i Elżbieta Blackwell to siostry, które jako pionierki walczyły o wstęp kobiet na uniwersytety. Obie skończyły medycynę – Emilia została lekarzem w założonym przez siebie szpitalu dla kobiet, a Elżbieta zajęła się propagowaniem ruchu kobiecego. To właśnie w Ameryce kobiety najszybciej zdobyły prawo do pracy w praktycznie wszystkich zawodach. Wcześniej wydawało się to niemoralne.
W Europie rozgłos „sprawie kobiecej” dała wiosna ludów. Jednak rządy często wspierały konserwatywne ugrupowania, które widziały kobietę w domu, wszyscy chyba kojarzą słynne niemieckie KKK  Kinder Kuche Kirche – dzieci, kuchnia, kościół – oto odpowiednie kobiece zajęcia.
Mimo reakcyjnej postawy znacznej części społeczeństwa sytuacja się zmieniała. Powoli nowe zawody otwierały się dla kobiet, pojedyncze panie dostawały się na uniwersytety.
Walkę o emancypację spowodowały więc warunki ekonomiczne i potrzeba pracy, a co za tym idzie – dobrego wykształcenia. Kobieta z połowy XIX wieku pod słowem feminizm rozumiałaby wolny dostęp do męskich zawodów i edukacji.
W Ameryce wojna secesyjna i kwestia niewolnictwa pociągnęły za sobą sprawy równouprawnienia politycznego amerykanek. To jednak było na razie nieosiągalne.
Kobiety kończyły uniwersytety i miały do nich coraz łatwiejszy wstęp. (Oczywiście nie do wszystkich i nie wszędzie – w Ameryce emancypacja miała się najlepiej) Ale nikt nie chciał zatrudniać profesorek czy doktorek w obawie przed narażeniem się na śmieszność, czy po prostu dlatego, że nie traktowano ich poważnie. Sytuacja ta jednak ulegała zmianie – ludzie oswajali się z nową rzeczywistością. Znacznie szybciej zaczęto masowo zatrudniać kobiety w handlu i urzędach.
I tak jak wojna przynosi ze sobą postęp technologiczny, tak w XIX wieku przynosiła ze sobą również feminizm. Była to okazja do wykazania się pielęgniarkom, lekarkom i agitatorkom.
Lily Braun ocenia kobiecą sytuację dobrze. Kobiety mają dostęp do większości zawodów, również tych na szczeblu państwowym. Mają pewne prawa polityczne i stanowią dużą konkurencję dla mężczyzn ponieważ ich praca jest tańsza. Jednakże istnieje tendencja do zatrzymywania ich na niższych stanowiskach, chociaż niekiedy obejmują również te wyższe. Znajdują się nawet kobiety prowadzące wielkie przedsiębiorstwa.
Braun uważa, że obejmowanie prze kobiety stanowisk administracyjnych i rządowych przygotowuje je do uzyskania pełnych praw politycznych. Mają też prawo wybierania i wybieralności do zarządów lokalnych (Anglia). We Francji w 1900 roku pierwszą prawniczką została pani Bełachowska-Petit (Czyżby Polka?!). Regularnie zbierają się międzynarodowe kongresy kobiet walczących o swoje prawa.
Nadal jednak każde objęcie wysokiego stanowiska przez kobietę, traktowane jest przez autorkę jako niebywały sukces. Jest to sytuacja coraz częstsza, jednak nadal wzbudzająca zainteresowanie.
Feminizm był więc początkowo kwestią równouprawnienia zawodowego i edukacyjnego i na tym temacie głównie skupia się Liliy Braun. Wspomina o prawach politycznych, wspomina o działalności artystycznej kobiet (w czasach Jane Austin nikt nie chciał czytać książek pisanych przez kobiety – z biegiem XIX wieku ta sytuacja ulega zmianie.), ale nie mówi nic o pozycji kobiety względem mężczyzny. A przecież jedynie rok wcześniej, bo w 1903 roku niejaki A. Zawadzki odważył się napisać:
 
„Jeżeli mówimy że człowiek jest królem stworzenia, to z pewnością godną jego towarzyszką na Ziemi jest kobieta.”
za co dziś niewątpliwie zostałby zlinczowany. I słusznie.
W początku XX wieku sufrażystki – czyli agitatorki walczące o równouprawnienie polityczne kobiet – prawo do głosowania – dopiero zaczynają ostrą walkę i jeszcze dadzą o sobie usłyszeć.

Prawo do głosu w momencie wydania książki maiły Nowozelandki – od 1893 i Australijki od 1902 roku. (Chociaż autorka twierdzi, że również od 1893.) Lily Braun nie przywiązuje jednak do tego większej wagi, co można różnie interpretować. Ja uważam, że po prostu wydawało jej się, że kobiety i tak już dużo mogą.

Na koniec jeszcze jedna myśl odnośnie współczesnego feminizmu. Teoretycznie ma być to walko o równouprawnienie, ale gdyby tak było, termin ten nie pochodziłby od słowa „kobieta”.
Poza tym, w Europie mamy już pełne równouprawnienie, a do tego wolność przekonań, więc jak ktoś chce zatrudniać same kobiety, albo w ogóle nie chce ich zatrudniać to jego prawo, jego sprawa. Każdemu po równo nie znaczy sprawiedliwe. Dopóki nie są naruszane prawa człowieka, dopóki nikt nie jest szykanowany i obrażany – wolnoć Tomku w swoim domku. Nie zabronimy przeciętnemu Kowalskiemu uważać prywatnie, że kobiety nadają się tylko do rodzenia dzieci i nie zabronimy feminazistkom uważać, że mężczyźni to prymitywne świnie zasługujące na śmierć. Ważne, że w przestrzeni publicznej takie poglądy nie mają prawa się obronić. I o to chodzi. Jesteśmy wszyscy równi wobec prawa.

Na koniec zachęcam do obejrzenia genialnej przeróbki piosenki Lady Gagi „Bad Romance” na pieśń o sufrażystkach 😉

Tagi:
Viktoria Wolamin

Viktoria Wolamin

Zamiłowanie do podróży, mody i dobrego jedzenia. To niewątpliwie trzy najważniejsze pasje Viki.

1 Komentarz

Skomentuj artykuł!